Przejdź do głównej zawartości

Książka do pracy

 -   stały się własnością świątyni i tak zginęły dla swoich matek, jak gdyby wpadły w ogień.

Naprawdę jednak nie idą one do pieca, ale do mamek i nianiek, które je przez kilka lat wy- chowują. Gdy zaś podrosną, zabiera je szkoła kapłanów Baala i kształci. Najzdolniejsi z tych wychowańców zostają kapłanami lub urzędnikami, mniej obdarzeni idą do marynarki i nieraz zdobywają wielkie bogactwa.

Teraz chyba, książę, nie będziesz dziwił się, że matki tyryjskie nie opłakują swoich dzieci. Więcej powiem: teraz, panie, zrozumiesz, dlaczego w naszych prawach nie ma kar na rodzi- ców zabijających swoje potomstwo, jak się to zdarza w Egipcie...

-  Nikczemnicy znajdują się wszędzie - wtrącił namiestnik.

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

 

Strony

Wpisy

Strony

Wpisy

Strony

-  Ale u nas nie ma dzieciobójców - mówił dalej Hiram - bo u nas dziećmi, których nie mo- gą wykarmić ich matki, zajmuje się państwo i świątynia.

Książę zamyślił się. Nagle uścisnął Hirama i zawołał wzruszony:

-   Jesteście o wiele lepsi aniżeli ci, którzy opowiadają o was tak straszne historie... Bardzo cieszę się z tego...

-   I w nas jest niemało złego - odparł Hiram - ale wszyscy będziemy wiernymi sługami twoimi, panie, gdy nas zawołasz...

-  Czy tak?... - spytał książę, bystro patrząc mu w oczy. Starzec położył rękę na sercu.

-   Przysięgam ci, następco egipskiego tronu i przyszły faraonie, że kiedykolwiek rozpocz- niesz walkę z naszymi wspólnymi nieprzyjaciółmi, cała Fenicja, jak jeden mąż, pośpieszy ci z pomocą... A to - weź na pamiątkę naszej dzisiejszej rozmowy.

Wyjął spod szat złoty medal pokryty tajemnymi znakami i szepcąc modlitwy zawiesił go na szyi Ramzesa.

-  Z tym amuletem - mówił Hiram - możesz objechać cały świat... A gdziekolwiek spotkasz Fenicjanina, będzie ci służył radą, złotem, nawet mieczem... A teraz idźmy.

Upłynęło już kilka godzin po zachodzie słońca, ale noc była widna, gdyż wszedł księżyc. Straszliwy upał dzienny ustąpił miejsca chłodowi; w czystym powietrzu nie było szarego py- łu, który zatruwał oddech i gryzł w oczy. Na błękitnym niebie tu i owdzie świeciły gwiazdy rozpływające się w powodzi księżycowych blasków.

Na ulicach ustał ruch, ale dachy wszystkich domów były napełnione bawiącymi się ludź- mi. Zdawało się, że Pi-Bast jest jedną salą od brzegu do brzegu wypełnioną muzyką, śpie- wem, śmiechem i dźwiękami pucharów.


Książę i Fenicjanin szli prędko za miasto wybierając mniej oświetlone strony ulic. Mimo to ludzie ucztujący na tarasach niekiedy spostrzegali ich, a spostrzegłszy zapraszali do siebie lub sypali im kwiaty na głowy.

-  Hej, wy tam, nocne włóczęgi! - wołano z dachów.

-  Jeżeli nie jesteście złodziejami, których noc wywabiła na zarobek, przyjdźcie tu do nas...

Mamy dobre wino i wesołe kobiety...

Dwaj wędrowcy nie odpowiadali na te uprzejme wezwania śpiesząc swoją drogą. Naresz- cie wyszli w stronę miasta gdzie było mniej domów, a więcej ogrodów, których drzewa, dzię- ki wilgotnym podmuchom morskim, rozrastały się wyżej i bujniej aniżeli w południowych prowincjach Egiptu.

-  Już niedaleko - rzekł Hiram.

Książę podniósł oczy i ponad zbitą zielonością drzew zobaczył kwadratową wieżę barwy niebieskawej, na niej - szczuplejszą, białą. Była to świątynia Astoreth.

Niebawem weszli w głąb ogrodu, skąd można było ogarnąć wzrokiem całą budowlę. Składała się ona z kilku kondygnacji. Pierwszą - tworzył taras kwadratowy o bokach mają-

cych po czterysta kroków długości; spoczywał on na murze wysokości kilku metrów, poma- lowanym na czarno. Przy boku wschodnim znajdował się występ, na który z dwu stron pro- wadziły szerokie schody. Wzdłuż innych boków stały wieżyczki, po dziesięć przy każdym; między każdą parą wieżyczek znajdowało się po pięć okien.

Mniej więcej na środku tarasu wznosił się również kwadratowy budynek z bokami po dwieście kroków. Ten miał pojedyncze schody, wieże na rogach i był barwy purpurowej.

Na płaskim dachu tej budowli stał znowu kwadratowy taras, wysoki na parę metrów, bar- wy złotej, a na nim jedna na drugiej dwie wieże: niebieska i biała.

Całość wyglądała tak, jakby na ziemi postawił kto ogromną kostkę czarną, na niej mniej- szą purpurową, na niej złotą, wyżej niebieską, a najwyżej srebrną. Na każde zaś z tych wznie- sień prowadziły schody albo podwójne boczne, albo pojedyncze frontowe, zawsze od strony wschodniej.

Przy schodach i przy drzwiach stały na przemian wielkie sfinksy egipskie albo skrzydlate asyryjskie byki z ludzkimi głowami.

Namiestnik z przyjemnością patrzył na ten gmach, który przy blasku księżyca, na tle buj- nej roślinności wyglądał prześlicznie. Był on wzniesiony w stylu chaldejskim i stanowczo różnił się od świątyń egipskich, naprzód - systemem kondygnacji, po wtóre - pionowymi ścianami. U Egipcjan każda poważna budowla miała ściany pochyłe, jakby zbiegające się ku górze.

Ogród nie był pusty. W różnych punktach widać było domki i pałacyki, płonęły światła, rozlegał się śpiew i muzyka. Między drzewami od czasu do czasu mignął cień zakochanej pary.

Nagle zbliżył się do nich stary kapłan; zamienił kilka słów z Hiramem i złożywszy niski ukłon księciu rzekł:

-  Racz, panie, udać się ze mną.

-  I niech bogowie czuwają nad waszą dostojnością - dorzucił Hiram zostawiając ich. Ramzes poszedł za kapłanem. Nieco z boku świątyni, między największym gąszczem,

stała kamienna ławka, a może o sto kroków od niej niewielki pałacyk, pod którym rozlegały się śpiewy.

-  Tam modlą się? - zapytał książę.

-  Nie!... - odparł kapłan nie ukrywając niechęci. - To zbierają się wielbiciele Kamy, naszej kapłanki, pilnującej ognia przed ołtarzem Astoreth.

-  Któregoż ona dziś przyjmie?

-   Żadnego, nigdy!... - odparł zgorszony przewodnik. - Gdyby kapłanka od ognia nie do- trzymała ślubu czystości, musiałaby umrzeć.


-  Okrutne prawo! - rzekł książę.

-  Racz, panie, zaczekać na tej ławce - odezwał się zimno kapłan fenicki. - A gdy usłyszysz trzy uderzenia w śpiżowe blachy, idź do świątyni, wejdź na taras, a stamtąd do purpurowego gmachu.

- Sam?...

-  Tak.

Książę usiadł na ławce, w cieniu oliwki, i słuchał śmiechów kobiecych rozlegających się w pałacyku.

„Kama? - myślał. - Ładne imię!... Musi być młoda, a może jest piękna, a ci głupi Fenicja- nie grożą jej śmiercią, gdyby... Czy w ten sposób pragną zapewnić sobie posiadanie choćby kilkunastu dziewic na cały kraj?...”

Śmiał się, ale było mu smutno. Nie wiadomo dlaczego, żałował tej nieznanej kobiety, dla której miłość była wejściem do grobu.

„Wyobrażam sobie Tutmozisa, gdyby go mianowano kapłanką Astoreth!... Musiałby bie- dak umrzeć, zanim przed boginią wypaliłaby się jedna lampa...”

W tej chwili pod pałacykiem rozległ się dźwięk fletu i odegrał jakąś tęskną melodię, której towarzyszyły głosy kobiet śpiewających:

-  Aha-a!... aha-a! - jakby przy kołysaniu dzieci.

Ucichł flet, umilkły kobiety, a odezwał się piękny głos męski greckim językiem:

-   Kiedy na ganku błyśnie twoja szata, bledną gwiazdy i milkną słowiki, a w moim sercu budzi się taka cisza jak na ziemi, gdy ją powita biały świt...

-  Aha-a!... aha-a!... aha-a!... - nuciły kobiety i flet znowu odegrał zwrotkę.

-  A gdy rozmodlona udajesz się do świątyni, fiołki otaczają cię wonnym obłokiem, motyle krążą około twoich ust, palmy przed twoją pięknością schylają głowy...

- Aha-a!... aha-a!... aha-a!..

-  Gdy cię nie widzę, patrzę na niebo, ażeby przypomnieć sobie słodki spokój twojego obli- cza. Daremna praca! Niebo nie posiada twojej pogody, a jego żar jest zimnem wobec płomie- ni, które spopieliły moje serce.

- Aha-a!... aha-a!...

-    Jednego dnia stanąłem między różami, które blask twoich spojrzeń obleka w białość, szkarłaty i złoto. Każdy ich listek przypomniał mi jedną godzinę, każdy kwiat -jeden miesiąc przepędzony u twoich stóp. A krople rosy to moje łzy, którymi poi się okrutny wiatr pustyni.

Daj znak, a porwę cię i uniosę do mojej miłej ojczyzny. Morze oddzieli nas od prześla- dowców, mirtowe gaje ukryją nasze pieszczoty i czuwać będą nad naszym szczęściem lito- ściwsi dla zakochanych bogowie.

- Aha-a!... aha-a!...

Ramzes przymknął oczy i marzył. Przez zapuszczone rzęsy już nie widział ogrodu, tylko powódź księżycowego światła, wśród której rozpływały się czarne cienie i śpiew nieznanego człowieka do nieznanej kobiety. Chwilami ten śpiew tak go ogarniał, tak głęboko wdzierał mu się w duszę, że Ramzes miał chęć zapytać się: czy to nie on śpiewa, a nawet czy - on sam nie jest tą pieśnią miłosną?...

W tym momencie jego tytuł, władza i ciężkie zagadnienia państwowe, wszystko wydawało mu się nędznym drobiazgiem wobec tej nocy księżycowej i tych okrzyków zakochanego ser- ca. Gdyby mu dano do wyboru: całą potęgę faraona czy ten duchowy nastrój, w jakim znaj- dował się obecnie, wolałby swoje rozmarzenie, w którym zniknął cały świat, on sam, nawet czas, a została tęsknota lecąca w wieczność na skrzydłach pieśni.

Wtem książę ocknął się, śpiew umilkł, w pałacyku pogasły światła, a na tle jego białych ścian ostro odbijały czarne, puste okna. Można było myśleć, że tu nikt nigdy nie mieszkał. Nawet ogród opustoszał i ucichł, nawet lekki wiatr przestał poruszać listkami.

Raz!... dwa!... trzy!... Ze świątyni odezwały się trzy potężne odgłosy śpiżu.


„Aha! muszę tam iść...” - pomyślał książę, dobrze nie wiedząc, gdzie ma iść i po co.

Skierował się jednak w stronę świątyni, której srebrzysta wieża górowała nad drzewami jakby wzywając go do siebie.

Szedł odurzony, pełen dziwacznych zachceń. Między drzewami było mu ciasno: pragnął wejść na szczyt tej wieży i odetchnąć, ogarnąć wzrokiem jakiś szerszy horyzont. To znowu przypomniawszy sobie, że jest miesiąc Misori, że już rok upłynął od manewrów w pustyni, uczuł tęsknotę za pustynią. Jakżeby chętnie siadł na swój lekki wóz zaprzęgnięty w parę koni i leciał gdzieś naprzód, gdzie nie byłoby tak duszno, a drzewa nie zasłaniały widnokręgu.

Był już u stóp świątyni, więc wszedł na taras. Cicho i pusto, jakby wszyscy wymarli; tylko z daleka szemrała woda fontanny. Na drugich schodach rzucił swój burnus i miecz, jeszcze raz spojrzał na ogród, jakby mu żal było księżyca, i wszedł do świątyni. Ponad nim wznosiły się jeszcze trzy kondygnacje.

Śpiżowe drzwi były otwarte, z obu stron wejścia stały skrzydlate figury byków z ludzkimi głowami, na których twarzach panował dumny spokój.

„To królowie asyryjscy” - pomyślał książę przypatrując się ich brodom, splecionym w drobne warkoczyki.

Wnętrze świątyni było czarne jak najczarniejsza noc; ciemność tę potęgowały jeszcze białe smugi księżycowego światła wpadające przez wąskie a wysokie okna.

W głębi paliły się dwie lampy przed posągiem bogini Astoreth. Jakieś dziwne oświetlenie z góry sprawiało, że posąg był doskonale widzialny. Ramzes patrzył. Była to olbrzymia ko- bieta ze strusimi skrzydłami. Miała na sobie długą, fałdzistą szatę, na głowie śpiczastą czapkę, w prawej ręce parę gołębi. Jej piękna twarz i spuszczone oczy miały wyraz takiej słodyczy, takiej niewinności, że księcia ogarnęło zdumienie: była to bowiem patronka zemsty i najbar- dziej wyuzdanej rozpusty.

Fenicja ukazała mu jeszcze jedną ze swych tajemnic.

„Osobliwy naród! - pomyślał. - Ich ludożerczy bogowie nie zjadają, a ich wszeteczeń- stwem opiekują się dziewicze kapłanki i bogini z dziecięcą twarzą...”

Wtem uczuł, że po nogach prędko przesunęło mu się coś jakby wielki wąż. Ramzes cofnął się i stanął w smudze księżycowego światła.

„Przywidzenie...” - rzekł do siebie. Prawie w tej chwili usłyszał szept:

-  Ramzesie!... Ramzesie!...

Niepodobna było poznać, czyj to głos - męski czy kobiecy, i skąd pochodzi.

-  Ramzesie!... Ramzesie!... - rozległ się szept jakby od podłogi.

Książę wszedł w miejsce nieoświetlone i nasłuchując pochylił się. Nagle poczuł na swej głowie dwie delikatne ręce.

Zerwał się, aby je złapać, ale schwycił tylko powietrze.

-  Ramzesie!... - szepnięto z góry.

Podniósł głowę i uczuł na ustach kwiat lotosu, a gdy wyciągnął ku niemu ręce, ktoś lekko oparł się na jego ramionach.

-  Ramzesie!... - zawołano od ołtarza.

Książę odwrócił się i osłupiał. W smudze światła, o parę kroków stał prześliczny człowiek, zupełnie podobny do niego. Ta sama twarz, oczy, młodzieńczy zarost, ta sama postawa, ruchy i odzienie.

Książę przez chwilę myślał, że stoi przed wielkim lustrem, jakiego nawet faraon nie posia- dał. Wnet jednak przekonał się, że jego sobowtór nie jest wizerunkiem, ale żywym człowie- kiem.

W tej chwili uczuł pocałunek na szyi. Znowu odwrócił się, lecz nie było nikogo, a tymcza- sem i jego sobowtór zniknął.

-  Kto tu jest?... Chcę wiedzieć!.. - zawołał rozgniewany książę.


-  To ja... Kama... - odpowiedział słodki głos.

I w świetlnej smudze ukazała się prześliczna kobieta naga, w złotej przepasce około bio- der.

Ramzes pobiegł i schwycił ją za rękę. Nie uciekła.

-   Ty jesteś Kama?... Nie, ty jesteś... Tak, ciebie kiedyś przysłał do mnie Dagon, ale wów- czas nazywałaś się Pieszczotą...

-  Bo ja jestem i Pieszczota - odpowiedziała naiwnie.

-  Ty mnie dotykałaś rękoma?...

-  Ja.

-  Jakim sposobem?...

-  A o, takim... - odpowiedziała zarzucając mu ręce na szyję i całując go.

Ramzes pochwycił ją w objęcia, ale wydarła mu się z siłą, której nie można było podej- rzewać w tak drobnej postaci.

-  Więc to ty jesteś kapłanka Kama? Więc to do ciebie śpiewał dzisiaj ten Grek mówił ksią- żę namiętnie ściskając jej ręce. - Co za jeden ten śpiewak?...

Kama pogardliwie wzruszyła ramionami.

-  On jest przy naszej świątyni - rzekła.

Ramzesowi płonęły oczy, rozszerzały się nozdrza, szumiało mu w głowie. Ta sama kobieta przed kilkoma miesiącami zrobiła na nim małe wrażenie, ale dziś gotów był dla niej popełnić szaleństwo. Zazdrościł Grekowi, a jednocześnie czuł nieopisany żal na myśl, że gdyby ona została jego kochanką, musiałaby umrzeć.

-   Jakaś ty piękna - mówił. - Gdzie mieszkasz?... Ach wiem, w tamtym pałacyku... Czy można cię odwiedzić?... Naturalnie, jeżeli przyjmujesz wizyty śpiewaków, musisz i mnie przyjąć... Czy naprawdę jesteś kapłanką pilnującą ognia?...

-  Tak.

-   I wasze prawa są tak okrutne, że nie pozwalają ci kochać?... Ech, to są pogróżki!... Dla mnie zrobisz wyjątek...

-  Przeklęłaby mnie cała Fenicja, zemściliby się bogowie... - odparła ze śmiechem. Ramzes znowu przyciągnął ją do siebie, ona znowu wydarła się.

-   Strzeż się, książę - mówiła z wyzywającym spojrzeniem. - Fenicja jest potężna, a jej bo- gowie...

-  Co mnie obchodzą twoi bogowie albo Fenicja... Gdyby ci włos spadł, zdeptałbym Fenicję jak złą gadzinę...

-  Kama!... Kama!... - odezwał się od posągu głos. Przeraziła się.

-  O, widzisz, wołają mnie... Może nawet słyszeli twoje bluźnierstwa...

-  Bodajby nie usłyszeli mego gniewu!... - wybuchnął książę.

-  Gniew bogów jest straszniejszy...

Szarpnęła się i znikła w cieniach świątyni. Ramzes rzucił się za nią, lecz nagle cofnął się; całą świątynię, między ołtarzem i nim, zalał ogromny krwawy płomień, wśród którego za- częły ukazywać się potworne figury: wielkie nietoperze, gady z ludzkimi twarzami, cienie...

Płomień szedł prosto na niego całą szerokością gmachu, a oszołomiony nie znanym sobie widokiem, książę cofał się wstecz. Nagle owionęło go świeże powietrze. Odwrócił głowę - był już na zewnątrz świątyni, a jednocześnie śpiżowe drzwi z łoskotem zatrzasnęły się przed nim.

Przetarł oczy, rozejrzał się. Księżyc z najwyższego punktu na niebie zniżał się już ku za- chodowi. Obok kolumny Ramzes znalazł swój miecz i burnus. Podniósł je i zeszedł ze scho- dów jak pijany.

Kiedy późno wrócił do pałacu, Tutmozis widząc jego pobladłą twarz i mętne spojrzenie zawołał z trwogą:

-  Przez bogi! gdzieżeś to był, erpatre?... - Cały twój dwór nie śpi, zaniepokojony...


-  Oglądałem miasto. Ładna noc...

-    Wiesz - dodał śpiesznie Tutmozis jakby lękając się, aby go kto inny nie uprzedził. - Wiesz, Sara powiła ci syna...

-    Doprawdy?... Chcę, ażeby nikt z orszaku nie niepokoił się o mnie, ile razy wyjdę na przechadzkę.

- Sam?...

-   Gdybym nie mógł wychodzić sam, gdzie mi się podoba, byłbym najnieszczęśliwszym niewolnikiem w tym państwie - odparł cierpko namiestnik Oddał miecz i burnus Tutmozisowi i poszedł do swojej sypialni nie wzywając nikogo. Jeszcze wczoraj wiadomość o urodzeniu się syna napełniłaby go radością. Lecz w tej chwili przyjął ją obojętnie. Całą duszę wypełniły mu wspomnienia dzisiejszego wieczoru, najdziwniejszego, jaki dotychczas poznał w życiu.

Jeszcze widział światło księżyca, w uszach rozlegała się pieśń Greka. A ta świątynia Astarty!...

Nie mógł zasnąć do rana.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Na drugi dzień książę wstał późno, sam wykąpał się i ubrał, i kazał przyjść do siebie Tut- mozisowi.

Wystrojony, namaszczony wonnościami elegant ukazał się natychmiast, pilnie przypatru- jąc się księciu, aby poznać, w jakim jest humorze, i odpowiednio do tego ułożyć swoją fizjo- gnomię.

Ale na twarzy Ramzesa malowało się tylko znużenie.

-  Cóż - spytał Tutmozisa ziewając - czy jesteś pewny, że urodził mi się syn?

-  Mam tę wiadomość od świętego Mefresa.

-  Oho!... Od jakże to dawna prorocy zajmują się moim domem?

-  Od czasu kiedy wasza dostojność okazujesz im swoją łaskę.

-   Tak?... - spytał książę i zamyślił się. Przypomniał sobie wczorajszą scenę w świątyni Astoreth i porównywał ją z podobnymi zjawiskami w świątyni Hator. „Wołano na mnie - mówił do siebie - i tu, i tam. Ale tam moja cela była bardzo ciasna i grube mury, tu zaś woła- jący, a właściwie Kama mogła schować się za kolumnę i szeptać... Wreszcie tu było strasznie ciemno, a w mojej celi widno...” Nagle rzekł do Tutmozisa:

-  Kiedyż się to stało?

-   Kiedy urodził się dostojny syn twój?... Podobno już z dziesięć dni temu... Matka i dziec- ko zdrowe, doskonale wyglądają... Przy urodzeniu był sam Menes, lekarz twojej czcigodnej matki i dostojnego Herhora...

-  No, no... - odparł książę i znowu myślał:

„Dotykano mnie tu i tam jednakowo zręcznie... Czy była jaka różnica?... Zdaje się, że była, może dlatego, że tu byłem, a tam nie byłem przygotowany na zobaczenie cudu... Ale tu poka- zano mi drugiego m n i e, czego tam nie potrafili zrobić... Bardzo mądrzy są kapłani!... Cie- kawym, kto mnie tak dobrze udawał, bożek czy człowiek?... O, bardzo mądrzy są kapłani i nawet nie wiem, którym z nich lepiej wierzyć: naszym czy fenickim?...”

-    Słuchaj, Tutmozis - rzekł głośno - słuchaj, Tutmozis... Trzeba, ażeby tu przyjechali... Muszę przecie zobaczyć mego syna... Nareszcie już nikt nie będzie miał prawa uważać się za lepszego ode mnie...

-  Czy zaraz mają przyjechać dostojna Sara z synem?...

-  A niech przyjadą jak najprędzej, jeżeli tylko zdrowie im pozwoli. W granicach pałacu jest dużo wygodnych budowli. Trzeba wybrać miejsce wśród drzew, zaciszne i chłodne, gdyż nadchodzi czas upałów... Niechże i ja pokażę światu mego syna!...

I znowu wpadł w zadumę, która nawet zaczęła niepokoić Tutmozisa.

„Tak, mądrzy są! - myślał Ramzes. - Że lud oszukują, nawet grubymi sposobami, o tym wiedziałem. Biedny święty Apis! Ile on ukłuć dostaje w czasie procesji, kiedy chłopi leżą przed nim na brzuchach... Ale ażeby oszukiwali mnie, temu bym nie uwierzył... Głosy bogów, niewidzialne ręce, człowiek oblewany smołą to były przegrywki!... Po czym nastąpiła pieśń Pentuera: o ubytku ziemi i ludności, o urzędnikach, Fenicjanach, a wszystko - ażeby obmier- zić mi wojnę..”

-  Tutmozisie - rzekł nagle.

-  Padam przed tobą na twarz...

-  Trzeba powoli ściągnąć pułki z nadmorskich miast - tutaj... Chcę zrobić przegląd i wyna- grodzić ich wierność.

-  A my, szlachta, nie jesteśmy ci wierni? - spytał zmięszany Tutmozis.

-  Szlachta i wojsko to jedno.

-  A nomarchowie, urzędnicy?...


-   Wiesz, Tutmozis, że nawet i urzędnicy są wierni - mówił książę. - Co mówię, nawet Fe- nicjanie!... Chociaż na wielu innych stanowiskach są zdrajcy...

-  Przez bogi, ciszej!... - szepnął Tutmozis i lękliwie wyjrzał do drugiej komnaty.

-  Oho!... - śmiał się książę - skądże ta trwoga? Więc i dla ciebie nie jest tajemnicą, że ma- my zdrajców...

-   Wiem, o kim wasza dostojność mówisz - odparł Tutmozis - bo zawsze byłeś źle uprze- dzony...

-  Do kogo?...

-   Do kogo!... Domyślam się. Ale sądziłem, że po ugodzie z Herhorem, po długim pobycie w świątyni...

-  Cóż świątynia?... I tam, i w całym zresztą kraju przekonywałem się zawsze o jednym, że najlepsze ziemie, najdzielniejsza ludność i niezmierne bogactwa nie są własnością faraona...

-  Ciszej !... ciszej !... - szeptał Tutmozis.

-   Ależ ciągle milczę, ciągle mam twarz pogodną, więc pozwól mi się wygadać choć ty... Zresztą nawet w najwyższej radzie miałbym prawo powiedzieć, że w tym Egipcie, który nie- podzielnie należy do mego ojca ja jego następca i namiestnik, musiałem pożyczyć sto talen- tów od jakiegoś tyryjskiego książątka... Nie jestże to hańba!...

-   Ale skądże ci to dziś przyszło?... - szeptał Tutmozis, pragnąc jak najrychlej zakończyć niebezpieczną rozmowę.

-  Skąd?... - powtórzył książę i umilkł, aby znowu pogrążyć się w zadumie.

„Niewiele jeszcze znaczyłoby - myślał - gdyby tylko mnie oszukiwali: jestem dopiero na- stępcą faraona i nie do wszystkich tajemnic mogę być dopuszczany. Ale kto mi powie, że oni w taki sam sposób nie postępowali z moim czcigodnym ojcem?... Trzydzieści kilka lat ufał im nieograniczenie, korzył się przed cudami, składał hojne ofiary bogom, po to... ażeby jego majątek i władza przeszła w ręce ambitnych filutów... I nikt mu oczu nie otworzył... Boć fara- on nie może, jak ja, wchodzić w nocy do świątyń fenickich, bo w końcu do jego świątobliwo- ści nikt nie ma przystępu...

A kto mnie dziś zapewni, że kapłaństwo nie dąży do obalenia tronu, jak to powiedział Hi- ram?... Wszakże ojciec ostrzegł mnie, że Fenicjanie są najprawdomówniejsi, gdy mają w tym interes. I z pewnością, że mają interes, ażeby nie być wypędzonymi z Egiptu i nie dostać się pod władzę Asyrii... Asyria, stado wściekłych lwów!... Kędy oni przejdą, nic nie zostanie oprócz zwalisk i trupów, jak po pożarze!...

Nagle Ramzes podniósł głowę: z daleka doleciał go odgłos fletów i rogów.

-  Co to znaczy? - zapytał Tutmozisa.

-   Wielka nowina!... - odparł dworak z uśmiechem. - Azjaci witają znakomitego pielgrzy- ma, aż z Babilonu...

-  Z Babilonu?... Kto on?...

-  Nazywa się Sargon...

- Sargon?... - przerwał książę. - Sargon!... aha! cha!... - zaczął się śmiać. - Czymże on jest?...

-   Ma być wielkim dostojnikiem na dworze króla Assara. Prowadzi ze sobą dziesięć słoni, stada najpiękniejszych rumaków pustynnych, tłumy niewolników i sług.

-  A po co on tu przyjeżdża?

-  Pokłonić się cudownej bogini Astoreth, którą czci cała Azja - odparł Tutmozis.

-  Cha!... cha!... cha!... - śmiał się książę przypomniawszy sobie zapowiedź Hirama o przy- jeździe asyryjskiego posła. - Sargon... cha!... cha!... Sargon, powinowaty króla Assara, zrobił się nagle tak pobożnym, że na całe miesiące puszcza się w niewygodną podróż, byle uczcić boginią Astoreth w Pi-Bast... Ależ w Niniwie znalazłby większych bogów i uczeńszych ka- płanów... Cha!... cha! cha!

Tutmozis ze zdumieniem patrzył na księcia.


-  Co tobie, Ramzesie?...

-   Oto cud! - mówił książę - jakiego chyba nie zapisały kronikí żadnej świątyni... Tylko pomyśl, Tutmozisie... W chwili gdy najbardziej zastanawiasz się nad pytaniem: w jaki sposób złapać złodzieja, który cię wciąż okrada? - w takiej chwili - ów złodziej znowu pakuje ręce do twojej skrzyni, w twoich oczach, przy tysiącu świadków... Cha! cha! cha!... Sargon - pobożny pielgrzym!...

-  Nic nie rozumiem... - szeptał zakłopotany Tutmozis.

-  I nie potrzebujesz rozumieć - odparł namiestnik. - Zapamiętaj tylko, że Sargon przyjechał tu na pobożne praktyki do świętej Astoreth...

-   Zdaje mi się, że wszystko, o czym mówisz - rzekł zniżając głos Tutmozis - że wszystko to są rzeczy bardzo niebezpieczne...

-  Toteż nie wspominaj o nich nikomu.

-   Że ja nie wspomnę, tego chyba jesteś pewny, ale czy ty, książę, sam się nie zdradzisz...

Jesteś prędki jak błyskawica....

Następca położył mu rękę na ramieniu.

-   Bądź spokojny - rzekł patrząc mu w oczy. - Obyście mi tylko dochowali wierności, wy, szlachta i wojsko, a zobaczycie dziwne wypadki i... skończą się dla was ciężkie czasy!...

-   Wiesz, że zginiemy na twój rozkaz - odparł Tutmozis kładąc rękę na piersiach. Na jego obliczu była tak niezwykła powaga, iż książę zrozumiał, wreszcie nie po raz pierwszy, że w tym rozhukanym elegancie kryje się dzielny mąż, na którego mieczu i rozumie można pole- gać.

Od tej pory książę nigdy już nie prowadził z Tutmozisem tak dziwnej rozmowy. Ale wier- ny przyjaciel i sługa odgadł, że poza przyjazdem Sargona kryją się jakieś wielkie interesa państwowe, samowolnie rozstrzygane przez kapłanów.

Zresztą od pewnego czasu cała egipska arystokracja, nomarchowie, wyżsi urzędnicy i do- wódcy, bardzo cicho, ale to bardzo cicho, szeptali między sobą, że nadchodzą ważne wypad- ki. Fenicjanie bowiem pod przysięgą dochowania tajemnicy opowiadali im o jakowychś traktatach z Asyrią, przy których Fenicja zginie, a Egipt okryje się hańbą i bodaj że kiedyś stanie się lennikiem Asyrii.

Wzburzenie między arystokracją było ogromne, lecz nikt się nie zdradził. Owszem, za- równo na dworze następcy, jak i u nomarchów Dolnego Egiptu, bawiono się doskonale. Moż- na było sądzić, że wraz z gorącem spadło na nich szaleństwo nie tylko zabaw, ale rozpusty. Nie było dnia bez igrzysk, uczt i triumfalnych pochodów, nie było nocy bez iluminacji i wrza- sków. Nie tylko w Pi-Bast, ale w każdym mieście wytworzyła się moda przebiegania ulic z pochodniami, muzyką, a nade wszystko z pełnymi dzbanami. Wpadano do domów i wyciąga- no śpiących mieszkańców na pijatykę, a że Egipcjanie mieli duży pociąg do hulanek, więc bawił się, kto żył.

Przez czas pobytu Ramzesa w świątyni Hator Fenicjanie zdjęci jakimś panicznym stra- chem spędzali dnie na modlitwach i wszystkim odmawiali kredytu. Lecz po rozmowie Hira- ma z namiestnikiem pobożność i ostrożność nagle opuściła Fenicjan i zaczęli panom egipskim hojniej udzielać pożyczek aniżeli kiedykolwiek.

Takiej obfitości złota i towarów, jaka zapanowała w Dolnym Egipcie, a nade wszystko tak małych procentów, nie pamiętali najstarsi ludzie.

Surowy i mądry stan kapłański zwrócił uwagę na szaleństwa najwyższych klas społecz- nych. Lecz omylili się w ocenianiu jego źródeł, a święty Mentezufis, który co kilka dni wy- syłał raport do Herhora, wciąż donosił mu, że następca, znudzony praktykami religijnymi w świątyni Hator, bawi się teraz bez pamięci, a wraz z nim cała arystokracja.

Dostojny minister nawet nie odpowiadał na te wzmianki, co dowodziło, że hulatykę księcia uważa za rzecz naturalną, a może nawet pożyteczną.


Przy takim nas

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Książka na noc

 płonące pochodnie, słuchał śpiewu wielbicieli kapłanki i - marzył o niej. Księżyc wschodził coraz później, zbliżając się do nowiu, noce były szare, efekta świetlne przepadły, ale Ramzes mimo to wciąż widział jasność owej pierwszej nocy i słyszał namiętne strofy Greka. Nieraz powstawał z ławki, ażeby wprost pójść do mieszkania Kamy, ale ogarniał go wstyd. Czuł on, że nie wypada następcy tronu ukazywać się w domu kapłanki, którą odwiedzał każ- dy pielgrzym, byle złożył hojniejszą dla świątyni ofiarę.  Wpisy Free GOG Game Sang Froid Free GOG Game Giveaway Jotun Free GOG Game Giveaway CAYNE Free GOG Game Flight of the Amazon Queen Free GOG Game Ultima 4 Steam Game DHL Free Key Giveaway Septerra Core Giveaway GOG Game Beneath a Steel Sky Homefront Steam Game Free Key humblebundle Giveaway Knightshift Steam Game DHL Free Key Giveaway Giveaway Steam Game Free Key Total War Warhammer Free Origin Game Mass Effect 2 Giveaway Free Origin Game Syberia II Giveaway GOG Game Oddworld Free Give

Książka do domu

  -    Zaraz wysłałem moich kurierów do Sabne-Chetam, Sethroe, Pi-Uto i innych miast, gdzie stoją fenickie okręty, ażeby wyładowały wszystek towar. I myślę, że za parę dni wasza dostojność otrzyma tę drobną sumkę. -    Drobna! - przerwał książę ze śmiechem. - Szczęśliwy jesteś, wasza dostojność, jeżeli sto talentów nazywasz drobną sumką. Hiram pokiwał głową. -     Dziad waszej dostojności - rzekł po namyśle - wiecznie żyjący Ramesses-sa-Ptah za- szczycał mnie swoją przyjaźnią; znam też jego świątobliwość waszego ojca (oby żył wiecz- nie!) i nawet sprobuję złożyć mu hołd, jeżeli będę dopuszczony... -   Skądże ta wątpliwość?... - przerwał książę. -   Są tacy - odparł gość - którzy jednych dopuszczają, innych nie dopuszczają do oblicza fa- raonowego, ale mniejsza o nich... Wasza dostojność nie jesteś temu winien, więc ośmielę się zadać wam jedno pytanie... Jak stary przyjaciel waszego dziada i ojca. -   Słucham. -   Co to znaczy - mówił powoli Hiram - co to znaczy, że